niedziela, 28 września 2014

Rowerem do byle gdzie, czyli weekendowy spacerek po okolicy


Ponieważ ostatnio pogoda niezbyt sprzyjała dalszym wyprawom, w ten weekend należało nadrobić rowerowe zaległości i przy okazji nieco popracować nad formą ( a raczej nad jej utrzymaniem). Wprawdzie nabawiłam się ostatnio biegając lekkiej kontuzji mięśnia uda, ale stwierdziłam że rowerek nie zaszkodzi, a nawet pomoże lekko porozciągać i rozgrzać mięśnie.

Spokojne śniadanko, rzut oka na zewnątrz- uff świeci słońce więc ruszam..

Ogólnie rzecz biorąc planów trasy brak- jadę więc w moje ulubione miejsca- kierunek Rudy Raciborskie,ale trochę dookoła bo obiecałam mamie zajrzeć do jej ulubionego lasu.
O tej porze droga jest pusta, a las zaczyna nabierać kolorów jesieni więc jedzie się fantastycznie...
I wszystko byłoby ok żeby nie to, że szybka stówka staje się wolna 50-ką bo zaczynają mnie prześladować... GRZYBY :))

 Nie wiem na czym rzecz polega, bo spotykam mnóstwo wracających a pustymi koszykami grzybiarzy, a ja zbieram piękne prawdziwki  przy samej  drodze i w dodatku  z roweru :))
Na drodze w lesie spotykam również bardzo przystojnego pana- nie spodziewałam się spotkania z jeleniowo- kopytnym przystojniakiem o  przepięknej rudej barwie i ogromnym porożu- naprawdę robi wrażenie.
Niemniej dobrze że sakwa jest prawie pusta, bo dość szybko napełnia się pachnącą zawartością- jutro będzie obiadek :)








niedziela, 14 września 2014

Struś pędziwiatr lub osioł wyścigowy czyli Biłgoraj- Łańcut- Rzeszów

Wyprawy dzień trzeci 102km


Dzisiejszy dzień mija nam niesamowicie szybko- wiedząc, że musimy zdążyć do Rzeszowa na pociąg o 15:30 dzień rozpoczynamy dość wcześnie i na rowerach siedzimy już o 07:30.
Początkowo jest dość zimno, do tego zaczyna boleć mnie gardło więc  szybka jazda mi pasuje. Marcin prowadzi nas cudownymi zadupiami i bocznymi drogami, duża część drogi wiedzie przez las. Po drodze widzę dużo pięknych grzybów niestety nie ma mowy o jakimkolwiek zbieraniu, wiec na otarcie łez fotografuję sobie ładnego kozaczka.

dzięki utrzymaniu średniego tempa w okolicy 21km/h udaje nam się dość szybko dojechać do Leżajska, gdzie wprawdzie nie spożywamy piwa, ale chłopaki wznoszą toast wodą w bidonów.

Krótka przerwa na stacji benzynowej i grzejemy dalej do Łańcuta potocznie zwanego przez Marcina Łańcuchem. Zwyczajowa fotka przy blasze i wbijamy do centrum na duże lody i zwiedzanie pałacu.



Na rynku uczymy się trudnej sztuki powożenia,

po czym główną drogą ruszamy w stronę Rzeszowa. Plan jest taki żeby jak najszybciej dojechać do miasta- musimy kupić bilety i zjeść jakiś obiad przed wyjazdem. Pobijamy więc rekord prędkości, zwłaszcza, że droga biegnie góra- dół, a na termometrze przy jezdni panuje temperatura ponad 30 stopni. Jeszcze standardowa blacha i wbijamy na dworzec. Starszy pan siedzący w kasie biletowej ma przerażenie w oczach kiedy zaczynam mówić co chcemy.. po jakiś dwudziestu minutach udaje nam się zdobyć bilety powrotne dla 3 osób z rowerami i z których każda jedzie tak naprawdę do innego miasta. Poddaję się tylko przy zakupie biletu na ostatniej już trasie Katowice- Gliwice, bo nikt nie umie mi wytłumaczyć dlaczego bilet jest prawie 4zł droższy od tego który kupuję na miejscu ( wtedy kosztuje 5zł), więc postanawiam go nabyć u konduktora w pociągu.
Z dworca wbijamy na rynek,


zwiedzamy, a potem wchodzimy  do czeskiej knajpy gdzie niemożliwie długo czekamy na jedzenie. Chłopcy wypijają po piwie, do odjazdu pociągu zostaje 10 minut a jedzenia nie ma.. Negocjujemy z kelnerką, przynosi nam wkońcu zamówione dania. Nie wygłupiam się już z jedzeniem na miejscu tylko przekładam zawartość talerza do reklamówki- szkoda mi tylko fantastycznie wyglądającej surówki..no cóż.. Marcin próbuje jeść gorące mięso  niemal w biegu, przeżuwa już po drodze siedząc na rowerze. Do pociągu dopadamy w momencie kiedy przez megafon zapowiadają odjazd.. a graty wrzucamy chyba w 30 sekund- prawdziwy rekord prędkości, mamy już taką wprawę w ładowaniu bagażu, że następnym razem będziemy wjeżdżać rowerami do środka bezpośrednio z peronu :))
To nie koniec niespodzianek- w pociągu siada klima, ale panująca temperatura nie skłania nas do szukania miejsc w innych wagonach, po 15 minutach i moim spóźnionym obiedzie wszyscy idziemy spać.

niemniej upał daje się we znaki- Marcin szuka ochłodzenia w toalecie, gdzie z kranu leci- również gorąca woda :))

W Krakowie mamy przesiadkę, udajemy się tam na malutka kolację i żegnamy się z Marcinem.

Nasz kolejny pociąg jest a jakże wyposażony w fantastyczny przedział rowerowy... a raczej jego kolejny brak, ale jesteśmy już przyzwyczajeni więc nie przejmujemy się specjalnie. W Katowicach żegnam się z Łukaszem i wsiadam do ostatniego pociągu do Gliwic. Do łóżka docieram koło pierwszej w nocy.





sobota, 13 września 2014

O jedną perłę za daleko- Chełm- Wojsławice- Zamość- Szczebrzeszyn-Zwierzyniec-Biłgoraj


Wyprawy dzień drugi-135km

Wstajemy w dobrych humorach i spokojnie spożywamy pierwsze z całego cyklu dzisiejszych śniadań. Ponieważ nie bardzo nam się ostatnio śpieszy, wolno kręcąc pedałami udajemy się na zwiedzanie Chełma. Po niewielkim i krótkim podjeździe wbijamy na rynek, ale chłopaki są już tak zmęczeni jazdą że postanawiają poleżeć...






Zostawiam ich na chwilę i postanawiam zajrzeć do pobliskiego kościoła pd. rozesłania św. apostołów ( uff dziwna jakaś ta nazwa).

Wracam i udaje mi się namówić chłopaków na podjechanie jeszcze kawałek pod górkę do pobliskiego zespołu katedralnego ulokowanego na uroczej górce. Widząc miliony schodów prowadzących od wejścia na górę Marcin odmawia współpracy i zostaje na dole z rowerami. Natomiast my dziarsko wspinamy się na górę.




Po powrocie postanawiamy udać się na kolejne śniadanko do mcDonaldsa, gdzie śniadaniowe kanapki tak przypadają kolegom do gustu że w trasę udaje nam się wyjechać dopiero około 12-tej.
Jedziemy sobie nieśpiesznie bocznymi drogami, góra- dół, góra dół i podziwiamy otaczający nas krajobraz.

Głupawka dopada nas pod tablicą Wojsławice gdzie robimy sobie pełną sesję fotograficzną- wkońcu to główny punkt naszej wyprawy :))
 Wjeżdżamy na rynek, robimy małe zakupy i wznosimy toast za udaną wyprawę kubeczkiem perły mocnej. Pokrzepieni posiłkiem jedziemy pod pomnik I Bimbrownika RP- tam składamy dary i prosimy o odczynienie Łukaszowego uroku. 





Jeszcze tylko wpis do księgi pamiątkowej i jedziemy w stronę rodzinnej wsi Kubusia Wędrowycza- Starego Majdanu. Standardowo robimy zdjęcia przy tablicy lekko zezując na pięknie dojrzewające w pobliskim sadzie maliny- niestety obecność właściciela uzbrojonego w łopatę skutecznie uniemożliwia nam podjedzenie sobie owoców. Kręcimy dalej bezdrożami aż docieramy do Zamościa, gdzie oglądamy rynek i robimy przerwę na obiad. Niestety podane potrawy nie umywają się do wczorajszej sielsko-anielskiej uczty..
Po  przerwie nieśpiesznie jedziemy jakąś dziwną okrężną drogą do Szczebrzeszyna. Przy znaku Zamość panowie robią kolejną długą sesję foto, co sprawia że na główną drogę wyjeżdżamy o zmroku, a więc przed nami kolejny night biking i koło 50 km po ciemku. W Szczebrzeszynie kłaniamy się chrząszczowi co brzmi w trzcinie, robimy sobie wspólne zdjęcia i dzwonimy potwierdzić nocleg.
W tym czasie Łukasz znika, Marcin rusza na jego poszukiwania .. i zostaję sama... Chociaż byliśmy umówieni, że chłopaki wracają na rynek i robimy wspólne zakupy, jakoś nie śpieszy się im do powrotu. Okazuje się że zrobili sesję fotograficzną liszce, ślimakowi i ogólnie wpadli w jakiś dziwny wir czasowy i mają zaćmienie umysłu.. Zaczynam się lekko irytować, bo okolica w której czekam na nich nie należy do najprzyjemniejszych i zaczynają się jakieś dziwne zaczepki. Kilka nieparlamentarnych słów przez telefon i wracają ze swojej dziury czasowej do rzeczywistości. Tym razem udaje nam się zrobić zakupy i ruszyć dalej. W Zwierzyńcu oglądamy kościół na wodzie i zdobywamy wiadomości na temat wyników polskiej reprezentacji w trwającym właśnie meczu siatkówki.

Potem ruszamy spokojnie dalej, kręcąc w ciemności. Nie sposób opisać prowadzonych na drodze dialogów- krzyżówki Monty Pythona i Rejsu. Marin pobijał sam siebie, a Łukasz mu dzielnie wtóruje:
Marcin- o nadjeżdżającym z tyłu samochodzie:
- jedzie
- przecież się rano kąpałem ( Łukasz)
od tego czasu już każde nadjeżdżające auto lub samochód "śmierdziało".

Apogeum radosnej twórczości panowie osiągnęli w Biłgoraju robiąc zakupy w Żabce- ja zwinęłam się ze śmiechu na progu sklepu, a pan stojący za nimi w kolejce popłakał się ze śmiechu.
-czy jest prince polo?
- nie ma
- to poproszę dwa :)  ( pani była średnio zorientowana co sprzedaje bo wafelki leżały przed nią)
- czy można zbliżeniowo?
-zbliżeniowo to  żona się nie zgadza

Nocleg wypada nam za miastem w jakimś malowniczo spokojnym miejscu. Wytargowaliśmy jeszcze u pani schowanie rowerów do garażu, okazuje się że naszym sąsiadem jest również jakiś rowerzysta który sprytnie zostawił rower  pod drzwiami pokoju. Wbijamy do pokoju,  zostawiamy graty, po czym wygodnie wypijamy piwko w salonie i udajemy się na zasłużony wypoczynek. Dziś e-booka udaje nam się dosłuchać jakoś do piątego zdania od początku.

Szlakiem czarnego kota- Lublin- Chełm


Wyprawy dzień pierwszy- 93km

 W ten weekend jedziemy trasą Kubusia Wędrowycza, a więc mojego ukochanego bohatera książek Pilipiuka. Z domu wychodzę ciemną nocą modląc się w duchu o planowy przyjazd pociągu do Katowic bo na przesiadkę do pociągu do Krakowa mam dokładnie.. 8 minut, z bieganiem z sakwami pomiędzy peronami itd..  więc będzie prawie na styk. Jeszcze przed dojazdem do Katowic dzwoni do mnie Łukasz z informacją, że pociąg, że Świnoujścia jest opóźniony.. 55 minut.. Oczywiście wszystko przez prześladujące Łukasza norweskie fatum, które zaczęło się jeszcze przed jego wyjazdem na Nordkapp i trwało podczas wyprawy, aż do teraz. Jednym z powodów naszego wyjazdu do Wojsławic jest więc wizyta u najlepszego egzorcysty amatora w IV RP i zdjęcie klątwy.
 Tym razem, Łukasz jadąc na dworzec PKP najpierw spotkał przebiegającego mu drogę łaciatego kota, a potem jego czarnego pobratymca- i... jak tu nie wierzyć w przesądy:)) 

Spotykamy się więc na dworcu i spokojnym krokiem udajemy do kas intercity zapytać jaką mamy alternatywę- bo na pociąg z Krakowa do Lublina, którym mieliśmy jechać wspólnie z Marcinem już nie zdążymy. Ponieważ alternatywą jest podróż przez Warszawę, postanawiamy trzymać się planu i poszukać połączenia już w Krakowie. Zjadamy spokojnie pierwsze śniadanko, potem drugie śniadanko, jakieś obwarzanki, pijemy kawkę i wbijamy do dość mocno zatłoczonego pociągu. Ze zrobieniem miejsca w przedziale rowerowym w którym śpią jacyś ludzie nie ma większego problemu, gorzej już w przedziale- na naszym miejscu śpią ludzie którzy twierdzą że im miejsca też zajęto.. Niestety dla nich, nie mamy zamiaru spędzić podróży na korytarzu więc opuszczają wygrzane fotele..

Z pociągu wysyłamy smska do Marcina, żeby spróbował zatrzymać pociąg do Lublina bo zmierzamy już w stronę Krakowa. W odpowiedzi otrzymujemy wiadomość; " macie 20 minut, leżę na torach, załatwiają dźwig" :))) Do dziś nie wiem jak Marcin to zrobił ale wysiadając ze smętnymi minami w Krakowie  słyszymy komunikat że pasażerowie przesiadający się na pociąg do Lublina mają przejść na peron 5. Hurra hurra - pobijamy rekord trasy w bieganiu z rowerem po dworcu i wskakujemy do pociągu.. i tutaj kolejna niespodzianka: przedziału rowerowego brak- mi sprzedano bilety na przewóz rowerów i zapewniono w kasie że przedział jest, a Marcinowi kasjerka nie sprzedała biletu na rower bo podobno wszystkie miejsca były już zajęte :) ciekawe jakie miejsca- chyba te których nie było. Niemniej radzimy sobie i z tym- dwa rowery ze skręconymi kierownicami lądują w przedziale, a trzeci na korytarzu umilając życie przechodzącym z bagażami podróżnym.
 Na otarcie łez dostajemy od PKP słodycze- dobre i to:)

W nieco lepszych humorach docieramy około południa do Lublina. Robimy kilka pamiątkowych fotek na dworcu i udajemy się na stare miasto.
Jako pierwszy zwiedzamy zamek- niestety nie udaje mi się wejść do kaplicy- do kolejnego wejścia jest jeszcze sporo czasu a przed nami kawałek drogi. Oglądamy zamek, jedziemy na stare miasto, gdzie na rynku znajdujemy kapitalną knajpkę- "sielsko anielsko"

i w takim też nastroju mocno objedzeni i opici lokalnym piwem produkowanym dla nich specjalnie przez browar Perła zmierzamy w stronę kolejnego punku naszej wyprawy- Cycowa.
Tempo kręcenia spada niemal do zera, brzuszki ciążą nam mocno po obfitym posiłku. Po drodze mijamy pomniki Solidarności i Niemiecki obóz koncentracyjny na Majdanku.


Bezdrożami i cudownymi zadupiami dojeżdżamy do Cycowa, do którego tak naprawdę pojechaliśmy tylko dlatego że Marcinowi spodobała się nazwa miejscowości:)
Oczywiście robimy zdjęcia przy tablicy i uprawiając night biking ( zresztą jedzie się fantastycznie, mały ruch, boczne drogi i ciepełko wcale nie skłaniają nas do mocniejszego naciskania na pedały) docieramy do Chełma.

Szybka rundka przez miasto i wjeżdżamy na kwaterę- tym razem śpimy w MOSIR-ze, pijemy spokojnie piwko na balkonie, potem leżąc w łóżeczkach Marcin puszcza nam na dobranoc e- booka Kroniki Jakuba Wędrowycza, ale udaje nam się przesłuchać tylko pierwsze 10 zdań i zasypiamy :)

środa, 10 września 2014

Witaj w krainie gdzie obcy zginie czyli weekend śladami Kubusia Wędrowycza- 12-14.09.2014


Kolejny rowerowy weekend został zaplanowany jako wyprawa śladami Jakuba Wędrowycza...
Fanom twórczości p.Pilipiuka nie trzeba przedstawiać postaci genialnego egzorcysty-amatora, hieny cmentarnej oraz bimbrownika. 
Wyprawę rozpoczynamy w piątek- rano pociągiem dojeżdżamy do Lublina, zwiedzamy stare miasto i zamek i jedziemy do Chełma, gdzie Marcin zarezerwował nocleg.
Sobota to dzień wyprawy śladami Kuby Wędrowycza- z Chełma ruszamy do rodzinnej wsi Kubusia czyli Wojsławic i jeśli uda nam się przeżyć spotkanie z tubylcami, przez Majdan Stary jedziemy do Zamościa.
Zwiedzamy Zamość, następnie Zwierzyniec i Szczebrzeszyn ( odwiedzimy pomnik chrząszcza co brzmi w trzcinie) i dotrzemy do Biłgoraja gdzie przewidziany został kolejny nocleg.

Niedziela to dzień powrotów- z Biłgoraja jedziemy do Łańcuta- zwiedzamy pałac i ruszamy do Rzeszowa.
Rzeszów to zwiedzanie starego miasta, a następnie powrót pociągiem do domu.