niedziela, 31 maja 2015

Don 't give up- Cabo da Roca

Dzień pod hasłem Don t' give up. Pomimo złamanego kołnierza piasty u Łukasza i mojej wyrwanej szprychy i braku hamulca po 32 dniach i 3700 km dziś dojechaliśmy do celu naszej wyprawy - na Przylądek Cabo da Roca- miejsca gdzie ziemia się kończy a morze zaczyna...


Teraz można już pisać o tym na spokojnie i bez emocji. To był naprawdę długi dzień który tak na dobre zaczął się o drugiej rano od pójścia spać a po kilku godzinach ruszamy na trasę. Początek wymyślony przez garminę to jakaś masakra- istny cross po górkach a do tego z sakwami. Po dwóch kilometrach rezygnujemy z uwagi na moje koło w którym jedna ze szprychy wyrwała kawałek obręczy i wracamy na szosę. I to chyba bardzo dobra decyzja, bo chwilę później zauważam że tylne koło Łukasza zaczyna mocno bić. Krótkie oględziny i jesteśmy ..w d.. okazuje się że pękł kołnierz piasty i mamy awarię której nie usuniemy na szosie. Nie poddajemy się jednak zatrzymujemy rowerzystę i pytamy o serwis. Znajdujemy jeden parę kilometrów dalej ale nie mogą nam pomóc. Szybka decyzja rzut oka w Google i postanawiamy toczyć się do najbliższego decathlonu 20 km dalej. W tempie 10 na godzinę i pojazdach na ostatnim odcinku jakoś nam się udaje i na nasze szczęście naprawią nam rower. W międzyczasie robimy zakupy i zjadamy pierwszy od bardzo dawna obiad. Rower Łukasza dostaje nowe koło a stare miły sprzedawca odeśle pocztą. O jakości tego kółka nie będę wspominać bo spełniło swoje zadanie. Ruszamy :))
Jedziemy przez Sintrę- pięknie położone w górach miasto którego nawet nie było w planie.
A potem spokojnymi serpentynami podjezdzamy do celu naszej podróży czyli Przylądka Cabo Da Roca. Wprawdzie robi się już ciemno ale strzelamy masę zdjęć i spokojnie szukamy miejsca do spania.

UDAŁO NAM SIĘ :))))

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz