sobota, 28 marca 2015

Na trójstyku granic 28-29.03.2015


Dzień pierwszy: Gliwice- Tychy- Pszczyna-Skoczów- Wisła- w totalu ok 103km


Zgodnie z ustaleniami z poprzedniej wyprawy ten weekend postanowiliśmy spędzić jeżdżąc lokalnie po górkach, przy okazji szlifując formę przed wyprawą do Portugalii.

Tym razem umawiamy się w nieco innym miejscu- bo na rynku w Tychach ( okazuje się, że nawet mają rynek),  i tak jak ostatnio- chłopaki spotykają się na dworcu PKP w Katowicach i kręcą wspólnie do Tychów. Na tej wyprawie mamy trochę mniejszy skład osobowy bo Marcin musi zrezygnować , czego mu nie wybaczę bo przechodzą na mnie obowiązki naczelnego fotografa wyprawy :(( , a i bardzo nam brakuje statywu. Wprawdzie jakoś sobie radzimy wykorzystując do tego celu wór transportowy, okoliczne słupki a nawet kretowiska..  Łukasz dzielnie je za dwóch, ale to nie to samo co z Marcinem, a przede wszystkim nie tak wesoło :))


Na rynku w Tychach melduję się przed 9-tą i standardowo czekam na chłopaków. Nie mam pojęcia jak oni to robią że mając prawie o połowę mniej kilometrów do przejechania zawsze są później niż ja:) Odwiedzamy jeszcze pobliską klimatyczną kawiarenkę, gdzie wciągamy po ciastku i gorącej kawie, a Łukasz odgryza głowę wielkanocnemu zającowi i trenuje przechodzenie na dietę.




Pokrzepieni poranną kawą ruszamy bocznymi drogami w stronę Pszczyny. Dzisiejszy przejazd przez lasy to typowy kobiór-trophy. Ale przynajmniej jedziemy fajnymi drogami przez las. Nie bardzo wiem jak nam się to udaje ale pomijamy jedyny istniejący zakręt na którym mieliśmy skręcić i część naszej drogi jest dość interesująca:))



Niemniej rozbawieni, ubłoceni i w dobrych humorach docieramy do Pszczyny, gdzie powstaje pełna sesja foto.






Najpierw jest grzecznie, a potem jak zawsze :


Łukasz musi trochę poleżeć



dlaczego ma pani takie kościste kolana ?

podjąć próbę kradzieży fragmentów wyposażenia pałacu...
jeszcze trochę i uda mi się go podnieść i schować do sakwy...

 Musimy porozmawiać z lwem:

Are you talking to me.. ??



i ze strażą pałacową, która wygląda na mocno zamyśloną


hmm.. chyba czas zastanowić się nad sensem życia...

Po wyjeździe z Pszczyny ruszamy w stronę Skoczowa, po drodze mijając zbiornik z Goczałkowicach.


przerwa na ćwiczenia gimnastyczne





a potem wbijamy na dobrze mi znaną Wiślaną trasę rowerową ( WTR), która towarzyszy nam niemal do samej Wisły:




Nasza trasa dalej biegnie urokliwie bezdrożami, więc jest i okazja na kolejne pamiątkowe zdjęcia

A kuku..

Drzewiec

Tarzan- odcinek 2

czas na przerwę

hmm.. motyl?.. niee.. żuraw?
 aż docieramy do brzegów Wisły i Skoczowa




Gdzie w stołówce zjadamy jeden obiad, potem drugi obiad za Marcina  a potem wbijamy na WTR. Niestety, nieobecność Marcina oraz widok ścieżki rowerowej wzdłuż Wisły tak przygnębia Łukasza , że postanawia wykąpać się w Wiśle i tylko moja szybka interwencja ratuje go przed  utopieniem.






Za to w Ustroniu odkrywamy fantastyczny plac zabaw i spędzamy na nim dobrą chwilę.





i w dobrych humorach docieramy do Wisły, gdzie przy głównym deptaku mamy kwaterę.
Zostawiamy graty i ruszamy zdobyć wiślany trójstyk:)


Jak się jutro nie uda to i tak mamy trójstyk
Dzień drugi- 45km

Dzień drugi postanawiamy zacząć nieco później, ponieważ właściciele naszej kwatery dają nam do wyboru dwie możliwości godzinowe wyjazdu i odzyskania rowerów. Godzina 7 rano nowego czasu wydaje nam się lekko przesadzona, więc decydujemy się na wyjazd o 8:30. Do tego czasu spokojnie zdążyliśmy zjeść śniadanie i zamówić Tajkę dla Łukasza i dużego dobrze zbudowanego pana dla mnie:). Po drodze robimy jeszcze małe zakupy i kolejny przystanek robimy 900m dalej na stacji benzynowej- poranna kawa musi być.


Przy okazji żegnamy się zdalnie z naszym rowerkowym kolegą Marcinem, wydajemy dyspozycje odnośnie naszych zwłok, pogrzebów, kwestii spadkowych i ruszamy na szlak- przełęcz Kubalonkę. Na początku droga wiedzie lekkim podjazdem którego tak naprawdę wogóle nie czujemy, dopiero potem biegnie dość mocnym podjazdem do góry, aby po kilku kilometrach przejść w łagodne serpentyny których pokonywanie nie sprawia nam żadnej trudności. Na jednym z przepłaszczeń powstaje więc kolejna sesja foto. 


 Postanawiamy również w ramach treningu wnieść rowery na górę.




Pod tablicą Istebna strzelamy pamiątkową fotkę i jedziemy dalej w stronę Jaworzynki i celu naszej dzisiejszej podróży- trójstyku granic.






Droga jest malownicza, jedziemy góra- dół, potem znowu góra-dół. Ale jedzie się dobrze, pogoda też nie jest najgorsza, choć tęsknimy za słońcem.





Około południa docieramy do celu- na trójstyk granic:










Gdzie robimy też dłuższy postój i wspólnie zastanawiamy się nad dalszą trasą. Michał jadący tylko z malutkimi lekkimi sakwiekami jest za tym aby dojechać do Żywca- my z Łukaszem mając więcej doświadczenia z jazdą w górach optujemy za zjazdem do Zwardonia- oboje wiemy, że nie starczy nam czasu na dojechanie tak daleko zanim zrobi się ciemno. W międzyczasie psuje się pogoda i robi się coraz zimniej, zaczyna też lekko prószyć śnieg. Ostatecznie wracamy kawałek drogą którą dotarliśmy na trójstyk, a następnie odbijamy w stronę Koniakowa i kolejnej przełęczy.
Ta przełęcz jest dużo gorsza od Kubalonki- droga biegnie dość stromo, choć malowniczo pośród gór. Na jednym z podjazdów zaczyna odcinać mi prąd ( mści się brak posiłku ) i robimy na górze malutką przerwę na wafelka i picie. Nie jest to niestety posiłek wystarczający- marzę o porządnym jedzeniu, ale jakoś docieramy z Michałem  (który dzielnie mnie nie opuszcza i towarzyszy mi na tym odcinku) aż na szczyt Ochodzitej, gdzie czeka na nas Łukasz. Jakoś udaje mi się namówić chłopaków na zjedzenie obiadu w karczmie- pomimo dużego tłoku  udaje nam się szybko dostać stolik i jeszcze szybciej jedzenie:).
Michał decyduje się na słodki posiłek, ja i Łukasz na konkretny obiad. Za 20zł otrzymuję ogromny półmisek z mięsem, kapustą i górą ziemniaków- przez chwilę zastanawiam się gdzie kończy się mój kotlet- bo porcja jest na dwóch silnych panów...




Najedzeni do wypęku zaczynamy zjeżdżać z przełęczy w stronę Zwardonia. 
Chłopaki przeżywają przygodę z wiejskimi wilkami które ruszają w pogoń za szybko zjeżdżającymi rowerami. Ale jakoś dają radę chociaż jest ciężko- widzę z oddali jak kły jednego z czworonożnych prześladowców prawie zaciskają się na bucie Łukasza...  Jakoś udaje im się zgubić watahę. Naciskam mocno hamulce i przejeżdżam wolniutko obok psów- stoją zadowolone na poboczu i machają wesoło ogonami:))

Od razu czuję rezultaty porządnego posiłku- jazda znowu staje się przyjemnością, a podjazdy nie straszą. Po drodze mijamy sympatycznego rowerzystę który wprowadza rower- wymieniamy uprzejmości i ruszamy w stronę Zwardonia. Decyzja jak się okazuje była słuszna- zaczyna padać deszcz i robi się zimno. Koło dworca robimy pamiątkowe zdjęcie i chłopaki odwiedzają sklep żeby zrobić zakupy- w tym momencie odjeżdża nam pociąg do Katowic i musimy poczekać półtorej godziny na kolejny. Czas ten spędzamy przy piwku w knajpie.




W pociągu przeżywamy lekki stres- bo jak się okazuje pociąg nie jest w żaden sposób skomunikowany z pociągiem jadącym z Bielska do Krakowa i Michał nie ma jak wrócić do domu. Po konsultacjach i poszukiwaniach decyduje się na podróż polskim busem- w Katowicach okazuje się że i tak ostatecznie jedzie do Krakowa autobusem ale z innym przewoźnikiem. Ja czekam 40 minut w Katowicach na pociąg do Gliwic. W domu melduję się przed 22:00.






Ostatecznie dziś pokonaliśmy około 45km jazdy po górkach

4 komentarze: