To była pierwsza tak duża zimowa wyprawa i muszę przyznać, że oprócz ogromnego podekscytowania gdzieś z tyłu głowy czaiła się drobna obawa czy damy radę zrealizować tak ambitny plan i czy nie porwaliśmy się z "motyką na słońce".
A wszystko zaczęło się bardzo niewinnie...
Od tego że podczas zeszłorocznej wędrówki trasą Zwardoń- Przegibek- Rycerzowa brodząc po pas w śniegu przez 6 godzin wyraziłam ochotę pochodzenia w rakietach śnieżnych...
no i od tego że pierwszym tygodniu naszej letniej wyprawy od źródeł Wisły do Bałtyku wsiadając rano do kajaka zerwałam więzadło w kolanie... Dobrze, że człowiek siedzi na d.. i pracują głównie ręce, ale i tak gorące podziękowania dla Łukasza że chodził do sklepu i wspomagał mnie mocno w niektórych czynnościach. Niemniej resztę sezonu rowerowego można było spisać na straty, bo we wrześniu znowu uczyłam się ..chodzić:)
i tak sobie chodziłam i chodziłam, robiąc mnóstwo kilometrów aż odezwał się Łukasz z propozycją że może byśmy tak sobie pochodzili wspólnie, skoro tak chciałam pochodzić w rakietach..
a Łukasz NIE lubi chodzić po górach... 😄 przynajmniej tak zawsze twierdził...
Potem było już z górki... jak to z każdą wyprawą- Łukasz dzielił trasę na poszczególne dni, zaczęło się rezerwowanie noclegów, a ja w międzyczasie kupiłam w Hiszpanii dwie pary rakiet TSL 438 up&down.
23.12 wyruszyliśmy autobusem w nasza wymarzoną trasę... i to był moment którego oboje nie mogliśmy się doczekać- być znowu na drodze i oderwać się od codziennej gonitwy i szaleństwa.
Nie jestem w stanie opisać po kolei wszystkich dni na drodze, ale jest kilka momentów które utkwiły gdzieś najbardziej:
-okropny początek, gdzie w autobusie zostawiłam torbę z naszymi portfelami, a do celu czyli początku naszej trasy w Ustrzykach Górnych dotarliśmy wieczorem taksówką, po drodze przeczekując aż straż pożarna usunie powalone na drogę drzewa
- przemiłych Chłopaków ze straży granicznej którzy zakopali się skuterem na przełęczy bukowskiej
- wejście na Chryszczatą, która zajęła nam mnóstwo czasu i dawno nie widziałam takiej ilości śniegu
- połoninę Caryńską gdzie idąc w rakietach zapadłam się w śnieg po pas i gdyby nie Łukasz zostałabym tam chyba do wiosny
- pewien przystanek autobusowy na końcu świata, jabłkowe wino i rozmowy o życiu
- schronisko na Przehybie- miejsce które należy omijać szerokim łukiem :( nie jestem człowiekiem który uprzedza się do czegoś tylko na podstawie opinii, ale oprócz tego że jest tam zimno, mam wrażenie że ludziom kompletnie nie zależy na stworzeniu jakiejkolwiek atmosfery
-ławeczkę w Rytrze gdzie siedzieliśmy nie mając siły przejść kolejnego kroku dzielącego nas od miejsca noclegu
- Matkę Niepogody czyli Babią Górę- która nas nie polubiła prezentując nam podejście po lodzie aż do Sokolicy i deszcz i widoczność na 10m na szczycie
- dwa trawersy zbocza które będą śniły mi się po nocach i zimą tam więcej nie pójdę- zejście z Romanki w stronę Słowianki i podejście pod szczyt Baraniej Góry od strony Magurek- powiem tyle po wejściu trzęsły mi się nogi i w tym momencie odebrałam telefon ze schroniska na Przysłopie z pytaniem czy wszystko u nas ok bo jest ciemno i że na nas czekają- to było naprawdę niesamowite, dziękuję Wam za życzliwość i stworzenie naprawdę klimatycznego miejsca, świeżo ugotowane dla nas jajka i czeskie piwo :)
Poza tym pamiętam dobrze słońce na Turbaczu i mgłę która towarzyszyła nam większość wyprawy, kila bardzo fajnych klimatycznych miejscówek do spania i bardzo życzliwych gospodarzy którym serdecznie dziękuję.
Co do samej wyprawy- nie powiem że było łatwo. Codziennie wstawaliśmy rano tak aby być w drodze kiedy robi się już jasno i szliśmy codziennie aż do zmroku albo i dłużej. Warunki na trasie to cztery pory roku- po ogromnej ilości śniegu w Bieszczadach przyszła kolej na błoto, mokry śnieg i hektolitry wody w Beskidzie Niskim, a potem bywało różnie- czasami dokuczał nam lód, czasami był śnieg, generalnie powyżej 900m npm była zima a poniżej wiosna ze wszystkimi jej atrybutami. Warunki były różne, czasami szło się fajnie, a czasami przejście 16km zajmowało prawie cały dzień.
A po całym dniu był nieśmiertelny żurek i grzane piwo albo racuchy z jagodami
a przede wszystkim cisza, spokój i brak ludzi...
trasę skróciliśmy schodząc z Przysłopu do Wisły, po pierwsze dlatego że tym ostatnim fragmentem trasy szliśmy już wielokrotnie, a po drugie- przez kontuzję ramienia, które powodowało że Łukasz nie bardzo mógł nieść plecak. Ale żeby skończyć to co zaczęliśmy tydzień później pojechałam sama znaleźć naszą brakującą kropkę kończącą szlak.
podsumowując- było warto wylać z siebie hektolitry potu, kleić na piętach kilometry plastrów na nasze bąble i odciski, codziennie suszyć buty, kląć, śmiać się i codziennie iść przed siebie za kolejnym zakrętem odkrywając coś fasycynującego
to była PRZYGODA i to przez duże P
a zdjęcia są tutaj 😊
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz