sobota, 31 stycznia 2015

Pierwsza weekendowa wyprawa po Jurze-Trzebinia Olkusz Ogrodzieniec 31.01.2015

W zeszłym tygodniu postanowiliśmy z chłopakami, że dość już siedzenia w domu i czas wreszcie rozpocząć jakiś trening przed wyjazdem, a przy okazji posiedzieć nad mapami i poplanować trasę naszej wakacyjnej włóczęgi. Oczywiście wyprawa miała być niskobudżetowa i dość blisko domu, bo pogoda była jedną wielką niewiadomą.
Start wyprawy wyznaczyliśmy na Trzebinię, tak aby każdy miał w miarę blisko, a metę w Lublińcu, z zastrzeżeniem że tak naprawdę to nie wiadomo dokąd dojedziemy.. :))

W piątek po południu zaczyna padać śnieg i nasza weekendowa wyprawa staje pod znakiem zapytania, niemniej zgadujemy się z chłopakami na gg i postanawiamy wyruszyć. Ponieważ po 10tys km z moich opon starł się bieżnik zostałam właścicielką rumaka niemalże szosowego na pełnych slickach, a  ostatnie wieści ze sklepu rowerowego nie napawają optymizmem-nowe opony będą dostępne na początku lutego .. wrr.

Z domu ruszam wcześniej, bo choć pociąg do Katowic odjeżdża dopiero 6:15 muszę nie tylko kupić bilety dla mnie i dla Łukasza, ale i jakoś dokręcić na dworzec w jednym kawałku i bez zaliczenia dzwona. Wyjazd z osiedla i dojazd zajmują mi ponad 30minut choć na dworzec mam niecałe 5km. Na szczęście kasa biletowa jest pusta i bilety nabywam bez żadnych przeszkód. Do Katowic docieram o czasie, a ponieważ do przesiadki na pociąg do Trzebini mam jeszcze ponad pół godziny ruszam do maca po poranną kawę. Chwilę po 7 rano na dworcu pojawia się Łukasz, krótkie przywitanie i wbijamy na peron. Mamy jeszcze małe zawirowanie i dyskusję z panem kolejarzem, bowiem zapowiadają nasz pociąg, pociąg wjeżdża na peron, wsiadamy z bambetlami po czym okazuje się że to nie ten pociąg i zostajemy z niego wyrzuceni. Na szczęście nie mamy na tej wyprawie dużo bagażu ani nie odpinaliśmy sakw więc mamrocząc pod nosem parę ciepłych słów pod adresem PKP przesiadamy się do kolejnego pociągu. I tutaj czeka na nas niespodzianka:) Na podłodze przedziału rowerowego leżą piękne lusterka wprost wymarzone do podczepienia ich do roweru
Strzelam szybko fotkę, ale nie dane nam było się nimi długo nacieszyć bowiem szybko znalazł się ich właściciel...
Do Trzebini docieramy w miarę szybko, wypakowujemy się z pociągu i okazuje się że nie ma przejścia przez perony, tylko musimy grzać wiaduktem nad torami. Patrzymy na siebie z Łukaszem i bez zbędnych słów przenosimy rowery przez tory, rozglądając się tylko czy w pobliżu nie kręcą się jacyś upierdliwi panowie z SOK-u. Na szczęście nie widać nikogo takiego, za to w oczy rzuca nam się lekko znajoma postać, ale obydwoje stwierdzamy że to niemożliwe.. Wprawdzie obwód się zgadza, ale brak jadowicie zielonych elementów stroju tak charakterystycznych dla naszego rowerkowego kolegi Marcina, jak i jego stalowego rumaka. Łukasz przez chwilę wygląda na lekko wystraszonego, bowiem panowie dyskutowali wcześniej na temat zmniejszania limitu zabieranego na wyprawy bagażu w ramach którego należy jechać na wyprawę rowerową nie zabierając roweru .. Na szczęście okazuje się że Marcin zostawił rower w ciepłej poczekalni i wyprawa jednak odbędzie się na kołach. Strzelamy pamiątkową fotkę i ruszamy do pobliskiego Lidla zrobić zapasy żywności na cały dzień .


 Po śniadaniu i ostatnich uzgodnieniach odnośnie trasy ruszamy drogą w stronę Olkusza. Ze względu na panujące warunki atrmosferyczne- temp w okolicach zera stopni, błoto pośniegowe, dycydujemy się na przejazd główniejszymi drogami. Po drodze stajemy żeby zrobić pierwsze fotki


i zaczynają się pierwsze podjazdy... Okazuje się że zimowe bieganie było bardzo mądrą decyzją i podjazdy które towarzyszą nam przez cały dzień nie są jakimś wielkim problemem, no może poza pierwszym który dla Marcina był lekko traumatycznym doświadczeniem. W Olkuszu zatrzymujemy się na kawę na stacji benzynowej. Przy okazji również montujemy z Marcinem prowizoryczne  chlapacze/błotniki, ponieważ błoto mokry śnieg i woda płynąca ulicą dość mocno dają nam popalić.


po drodze zatrzymujemy się kolejny raz robiąc zdjęcia, bo trasa przez jurę robi się coraz ładniejsza-zimowy krajobraz, przebijające się przez chmury słoneczko. 




Aż chce się jechać.. Jedyną niedogodnością są ochlapujące nas błotem samochody i przenikliwy wiatr który w kilku miejscach dość mocno uprzykrza nam życie. Do Ogrodzieńca docieramy koło pierwszej, wjeżdżamy na podzamcze, gdzie muszę niestety zsiąść z roweru i poprowadzić go pod zamek bo o dalszej jeździe nie ma mowy. Pod zamkiem robimy pełną sesję foto i ruszamy dalej do pobliskiej karczmy na zasłużony ciepły obiadek.





 
Zjadamy po świetnej zupie, po czym próbujemy z Marcinem zmierzyć się z zamówionym daniem- niestety jadalna jest tylko kapusta, reszta jedzenia została chyba potraktowana dużą ilością soli drogowej i jest niejadalna :(( W trakcie posiłku zastanawiamy się co robimy dalej- zostajemy w Ogrodzieńcu czy kręcimy jeszcze 20km do Zawiercia- i taka jest pierwsza decyzja. Niestety nie udaje nam się zarezerwować w Zawierciu żadnego noclegu, bo w OSIRZe nie chcą nas z rowerami, próba znalezienia kwatery w pobliskim Myszkowie również spełza na niczym.. Jedyna opcja jaka nam pozostaje to nocleg w Ogrodzieńcu lub okolicach- na szczęście Łukasz zna tu fajne miejsce więc szybko dzwonimy i rezerwujemy spanie 350m od zamku. W sumie tragedii nie ma- na liczniku stuka mi 50km, a i tak w planach na popołudnie i wieczór mamy siedzenie nad mapami wyprawy do Portugalii więc nie zastanawiamy się długo. Robimy jeszcze zakupy na wieczór i śniadanko i udajemy się na kwaterę. Popołudnie spędzamy nad mapami i piwkiem, potem idziemy na wieczorny spacer i po kolejne zaopatrzenie typu kawa 3w1 i w dobrych humorach idziemy spać.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz